W okresie kolonialnym Francuzi zmienili nazwę miasta Gia Định na Sajgon (wietn. Sài Gòn) i uczynili z niego stolicę swoich indochińskich kolonii. Metropolia zyskała europejski styl. Powstało wiele pięknych budowli z katedrą Notre-Dame czy budynkiem poczty na czele. Otwierały się nowoczesne restauracje i kawiarnie. Wiele z tych miejsc możemy podziwiać do dziś. W 1954 roku, po przegranej I wojnie indochińskiej, Francuzi wycofali się z Wietnamu, a Sajgon został stolicą Republiki Wietnamu (Południowego). Kluczowy dla losów miasta okazał się rok 1975, kiedy to Ludowa Armia Wietnamu (Północnego) zdobyła miasto. W zjednoczonej republice zmieniono nazwę ośrodka na cześć legendarnego przywódcy Ho Chi Minha. Straciło ono, na rzecz Hanoi, prymat stolicy kraju. Nadal jest to jednak największe miasto w Wietnamie. Ta potężna metropolia jest domem dla prawie 9 milionów ludzi.
Dla nas był to ostatni przystanek azjatyckiej przygody anno domini 2019. Dotarliśmy tu liniami Vietjet (330$ za naszą trójkę – wysoka cena ze względu na święto Tết). Nocowaliśmy w Urban Lodge Hotel (200$ za 3 noce) znajdującym się w dzielnicy backpackerskiej. Restauracja i basen znajdują się po drugiej stronie wąskiej uliczki. Duży minus – w nocy jest bardzo głośno.
Każdy z nas zna potoczne określenie sajgon na nieporządek, zamieszanie, nieład, natłok różnych spraw. Nie jest to pojęcie używane przypadkowo. Wie o tym każdy, kto spędzi chociaż dzień w tej wietnamskiej metropolii. Ruch uliczny nie zatrzymuje się tu nawet na sekundę. Przejście przez ulicę można porównać z walką o przetrwanie w dżungli. Gdy stojąc na jednym brzegu drogi zadamy sobie pytanie jakie mamy szansę dotarcia na drugi już jesteśmy zgubieni. Jedynym rozwiązaniem jest zdecydowanie i walka o swoją pozycję. Jeśli nie zdecydujemy się wkroczyć na ulicę jak po swoje, to możemy na krawężniku stać wiele godzin. Nie liczmy na to, że ktoś się zatrzyma i nas przepuści. Takich zwyczajów tu po prostu nie ma. Czym szybciej nauczymy się radzić sobie jak miejscowi, tym lepiej dla nas
Życie nocne HCMC toczy się głównie na ulicy Bùi Viện, która nie zasypia. Dość przypadkowo nocowaliśmy w bocznej uliczce z nią sąsiadującej.
Tu też znajduje się bardzo pokaźna liczba restauracji, barów, punktów street food. Jedzenie w tym mieście było prawdziwą ucztą. Nie można nie spróbować zupy Phở bò. Jest to tradycyjny bulion z pysznym makaronem, sosem rybnym, kolendrą, mięsem i różnymi dodatkami. Podana przeze mnie wersja jest zupą z wołowiną. Phở gà jest natomiast odmianą z kurczakiem. Podczas pobytu w Wietnamie należy jeść ile się da, bo na pewno za tą kuchnią zatęsknicie. Bagietki bánh mì, rewelacyjne owoce morza, dania z ryżem, świeże warzywa w towarzystwie pysznej wołowiny czy kurczaka oraz świeżych ziół i przypraw. Nikogo nie trzeba chyba przekonywać, że w Sajgonie należy też spróbować sajgonek. Mniam! Oczywiście nie odmawiajcie sobie świeżych soków oraz wietnamskiego piwa Saigon, które na miejscowe upały jest zbawieniem. Nie może zabraknąć też tradycyjnej chwili na kokosa. Przysmakiem Wietnamczyków jest kawa z mlekiem skondensowanym i lodem.
Drugiego dnia pobytu wybraliśmy się na zwiedzanie Ho Chi Minh City. Urządziliśmy sobie długi, dość wyczerpujący spacer. Nasz pierwszy przystanek wypadł przy Pałacu Reunifikacji. Jest to dawny Pałac Prezydenta Wietnamu Południowego, otoczony dużym ogrodem. W 1975 roku budynek uległ, nie pierwszemu już w swej burzliwej historii, uszkodzeniu na skutek działań pilota sabotażysty. Niespełna miesiąc później, 30 kwietnia, czołgi Wietnamskiej Armii Ludowej przedarły się przez bramy przesądzając o zdobyciu Sajgonu przez wojska Północy.
Powędrowaliśmy następnie do punktu kulminacyjnego przechadzki po dawnym Sajgonie. Mianowicie, do Muzeum Pamiątek Wojennych (wejście 40 000VND, dzieci od 6 lat 20 000VND), które funkcjonowało do końca lat 90. pod nazwą Muzeum Zbrodni Wojennych. Zmiana nastąpiła ze względu na ocieplenie stosunków amerykańsko-wietnamskich. Niemniej nadal placówka koncentruje się na przedstawianiu zbrodni wojsk USA na terenie Wietnamu. Przed budynkiem możemy poznać sporą liczbę pojazdów używanych w konflikcie wietnamskim. Wewnątrz przedstawionych jest wiele zdjęć, historii zwykłych ludzi czy skutków użycia przez Amerykanów napalmu i broni chemicznej w postaci defoliantu zwanego czynnikiem pomarańczowym (Agent Orange).
Oczywiście, podobnie jak w Tuol Sleng, dbaliśmy o to, by Lena nie widziała najdrastyczniejszych obrazów. Zainteresował ją film lecący na dużym ekranie przy wejściu do muzeum. Opowiadał on o procesie rozminowywania kraju, który trwa do dziś. Od czasu zakończenia wojny ponad 40 tysięcy ludzi straciło życie z powodu eksplozji min oraz niewybuchów bomb i pocisków będących pozostałością po konflikcie z USA. Zespoły saperów oczyszczały i nadal oczyszczają kraj kawałek po kawałku z tego ogromnego zagrożenia dla ludzkiego życia. Szacuje się, że w czasie wojny Amerykanie zrzucili na Wietnam blisko milion pocisków i bomb o łącznej wadze około 15 milionów ton. To więcej niż spadło na całą Europę w czasie II wojny światowej!
Pomniki francuskiego panowania nad Sajgonem znajdują się koło siebie. Katedra Notre-Dame jest największą i najefektowniejszą świątynią w mieście. Jej budowę ukończono w Wielkanoc 1880 roku. Bliźniacze wieże wzbijają się w górę na wysokość 58 metrów. Niestety, w czasie naszej wizyty kościół był w remoncie i siłą rzeczy nie prezentował wszystkich swoich wdzięków.
Perłą kolonialną HCMC jest budynek Poczty Głównej, który sąsiaduje z katedrą. Wzniesiono go w latach 1886-91. Co ciekawe konstrukcję obiektu zaprojektował Gustave Eiffel. Koniecznie trzeba zajrzeć do środka by zobaczyć halę z łukami udekorowaną dużym portretem Ho Chi Minha.
Swoje kroki skierowaliśmy następnie w stronę Komitetu Ludowego Ho Chi Minh (ratusz miejski). Jest to jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków w mieście. Przypomina swą konstrukcją i zdobieniami paryski Hotel de Ville, będący również siedzibą władz miejskich.
Elegancko prezentuje się także sajgońska Opera. Jest to kolejny przykład pięknej, kolonialnej zabudowy francuskiej. Powstał na przełomie XIX i XX stulecia. Wiele elementów konstrukcji zostało przywiezionych bezpośrednio z Francji.
Ho Chi Minh City jest miastem kontrastów. Z jednej strony jest to miejsce nieprzerwanego ruchu ulicznego, tłoku, hałasu, ale jednocześnie jest w nim wyczuwalna ospałość. Z pewnością też miasto bardzo szybko się zmienia. Kolonialna architektura ustępuje miejsca nowoczesnym konstrukcjom i wielkim biurowcom. Symbolem zmian jest Bitexco Financial Tower, czyli wieżowiec górujący nad HCMC. Wznosi się na wysokość 262 metrów i ma w sumie 68 pięter. Jest bardzo dobrze widoczny z deptaku Nguyễn Huệ. Nowością pachnie również centrum handlowe Vincom Center, znajdujące się w pobliżu opery.
Najpopularniejszym miejscem na zakupy jest najstarsze miejskie targowisko Ben Thanh z charakterystyczną wieżą zegarową na bramie wejściowej. Kupić tu można przysłowiowe mydło i powidło. Jeśli zależy Wam na pamiątkach – tu znajdziecie wszystko. Owoce, warzywa, kawa, przyprawy, słodycze – do wyboru, do koloru. Oprócz artykułów spożywczych sprzedawcy oferują rękodzieło, odzież, obuwie czy perfumy. Koniecznie się targujcie. Pierwsza podana przez sprzedawcę cena może być bardzo wysoka. Często zejdziecie z niej więcej niż 50%. Wieczorem, pobliskie ulice zamieniają się w targ nocny. Główny obiekt jest wówczas zamknięty.
Wizyta w Indochinach dobiegła końca. To była fantastyczna przygoda. Zauroczyliśmy się głównie Kambodżą, która jest nadal oryginalna i w wielu aspektach dziewicza. Wietnam to stale rozwijający się kraj, znacznie szybciej goniący bogatsze kraje Azji i Europy niż kambodżańska sąsiadka. Daleka droga przed nami by zobaczyć wszystkie miejsca na podróżniczej mapie wietnamskiego kraju. Dotknęliśmy zaledwie południa i centralnej jego części, ale w przyszłości trzeba będzie tu wrócić by nadrobić braki. Głównie od Hội An na północ.
Droga powrotna przebiegła z drobnym problemem w Doha, gdzie mieliśmy dwie godziny opóźnienia lotu do Warszawy. Awaria samolotu spowodowała konieczność reakcji Qatar Airways. I jak to w życiu bywa – loty Cambodia Angkor Airlines czy Vietjet przebiegły bezproblemowo, a tam gdzie to było najmniej spodziewane pojawił się kłopot. W Warszawie wylądowaliśmy ostatecznie o godzinie 22. Jeszcze tylko zmierzenie się z mrozem, drapanie szyb i można było ruszyć do Wrocławia. Jak to u nas, w drodze myśleliśmy już co będzie naszym następnym celem. W myśl słów wypowiedzianych kiedyś przez amerykańskiego pisarza Paula Theroux’a: „Turyści nie wiedzą gdzie byli, podróżnicy nie wiedzą gdzie będą”.