Są takie miejsca, gdzie obrazki mówią więcej niż tysiąc słów. Zderzamy się z życiem, którego nie znamy. Nasze problemy bledną i zawstydzają nas przez samymi sobą. Z tym spotkaliśmy się podczas całodniowej wycieczki na osławione pływające po jeziorze Tonle Sap wioski. Wybraliśmy miejscowość najbardziej oddaloną od Siem Reap, wśród tych, które można podczas jednodniowego wojażu z miasta zaliczyć. Kompong Khleang – ta wieś była naszym głównym celem na poznanie warunków codziennego bytu nad jeziorem, które jest żywicielem tysięcy Kambodżan. Rytm jego wzbierania i wysychania wyznacza rytm życia ludzi uzależnionych od jego hojności.
Drugi dzień z rzędu naszym przewodnikiem był Samet Ramet. Umówiliśmy się z nim na godzinę 8:20 w naszym hotelu. Podróż tuk-tukiem do Kompong Khleang zajęła nam wraz z interesującymi postojami półtorej godziny.
Jadąc główną drogą, która łączy Siem Reap z Phnom Penh mija się dziesiątki przydrożnych straganów serwujących ciasto bambusowe. Opalany na ogniu bambus kryje w środku nadzienie składające się z ryżu i fasoli. Lena zafascynowana procesem produkcji chciała spróbować tego dania. Okazało się to strzałem w „10”. O ile mi i Asi nie za bardzo przypadło do gustu, to Lena zajadała się do ostatniego ziarna ryżu. Tak duża liczba stoisk spowodowana jest tym, że bardzo wielu Kambodżan wracających do stolicy lub jadących tam w odwiedziny zabiera ze sobą ten regionalny przysmak.
Zajechaliśmy po drodze na targowisko, na którym chcieliśmy zaopatrzyć się w owoce i przede wszystkim w drobiazgi, które mieliśmy zamiar rozdać dzieciom w Kompong Khleang. Czytaliśmy sporo relacji, że każdy drobny dar jest dla nich bezcenny i wywołuje ogromną radość. Zakupiliśmy kredki, ołówki, gumki do mazania, chrupki i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Po pewnym czasie dojechaliśmy do miejsca, w którym należało kupić bilety na łódź, którą mieliśmy popłynąć na głębsze wody Tonle Sap. Dla naszej trójki był to koszt 20$. Musieliśmy przejechać jeszcze parę kilometrów zanim porzucimy naszego tuk-tuka. Naszym oczom zaczęły ukazywać się pierwsze chaty pokazujące w jakich warunkach żyją tu ludzie. Zbite deski na wysokich palach tworzące miejscowe domostwa wyglądały jakby za moment miały się rozlecieć. W porze deszczowej poziom wody jest tak wysoki, że daje dwutorowy wybór mieszkańcom. Wybudowanie schronień na wysokich palach, albo przeniesienie swoich domów na jezioro i… pływanie po nim zgodnie z jego rytmem wraz z dobytkiem.
Źródłem zarobku dla prawie wszystkich mieszkańców są ryby. Jednym ze sposobów jest ich suszenie i sprzedawanie do Siem Reap oraz Phnom Penh. Na przydrożnych posesjach można odnaleźć wiele rodzinnych biznesów, przy których pracują całe rodziny. Od najmłodszych dzieci po starców. Za cztery suszone rybki widoczne na poniższym zdjęciu można w stolicy zarobić pół dolara. Zatrzymaliśmy się przy jednej rodzinie, którą zastaliśmy w szczycie pracy. Tu też rozdaliśmy pierwsze kredki, które uroczej dziewczynce sprawiły sporą radość.
Narzekamy nieraz w Europie, że świątynie religijne są przesiąknięte nadmiernym przepychem. Oglądając warunki w jakich żyją ludzie nad Tonle Sap uderzyło nas w kontraście bogactwo górującej nad pobliskimi zabudowaniami pagody. To tutaj mieliśmy przesiadkę z tuk-tuka na łódź, którą popłynęliśmy na szerokie wody jeziora.
Po chwili dotarliśmy do pływającego osiedla, które zgodnie z występowaniem pór deszczowych przemieszcza się w różne części jeziora w poszukiwaniu najlepszych możliwości połowów. Jest tu pływająca szkoła oraz sklep. Przy jednym z domów gospodyni myła sobie włosy, gdzie indziej trwały połowy. Wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni z pięknego dnia. Tutaj w gotowości do przeniesienia się ze swym dobytkiem w inne miejsce po wodach Tonle Sap żyje około stu rodzin. Co ciekawe duża część z nich to osiedleni tu Wietnamczycy. Zapraszam na film „o facecie w łódce” .
W drodze powrotnej zaproponowano nam wizytę w samotnie stojącej chacie, w której mieszkała duża rodzina. Jak się okazało mężczyzna będący jej głową, był zatrudniony jako stróż pola znajdującego się przy brzegach jeziora. Warunki w jakich mieszkała ta rodzina były nieludzkie. Goła ziemia wśród kilku zbitych desek okrytych prowizoryczną płachtą. Nie przeszkodziło to gospodarzom w zaproponowaniu owocu mango w przyprawach oraz wina, które swą mocą okazało się czymś między wódką, a bimbrem. Pani domu przygotowywała obiad z ryb, a na łańcuchu przywiązany był skarb rodziny, czyli kura. Dzieciom rozdaliśmy część naszych zapasów. Kredki wzbudziły zaciekawienie, ale i zakłopotanie, gdyż chłopcy nie mieli pojęcia do czego służą te przedmioty. Nie zdziwiła mnie troska, jaką wykazała Lena jakąś godzinę po opuszczeniu przez nas tego miejsca. „Tato, czy te dzieci przypadkiem nie pogryzą tej gumki do mazania? Na pewno nie miały wcześniej takiej w ręce… Co jak pomyślą, że to można jeść?”. Smutne, że na to pytanie ciężko było mi kategorycznie odpowiedzieć, że na pewno tak się nie stało…
Największe emocje były jednak dopiero przed nami. Dopłynęliśmy w miejsce startowe i opuściliśmy łódź. Mostem przeszliśmy na drugi brzeg. Przed wyjazdem na pływające wioski spodziewaliśmy się tłumu turystów. Obawialiśmy się, że będzie to typowo turystyczne miejsce. Nie wiem do dziś jak jest na wsiach leżących bliżej Siem Reap. Czytałem, że są to miejsca oblepione komercją. Wiem natomiast, że w Kompong Khleang było bardzo naturalnie, prawdziwie i niestety wszechobecna bieda też była prawdziwa.
Mieliśmy jeszcze trochę zapasów. Asia z Leną zaczęły rozdawać dzieciom to, co nam zostało. Bardzo szybko wszystko się rozeszło, więc w napotkanym „sklepiku” kupiliśmy dostępny asortyment w postaci słodyczy. Sposób w jaki dzieci czekały na swoją kolej i szczera wdzięczność z jaką dziękowały za najdrobniejszą rzecz były po prostu przejmujące. Między sobą się dzieliły, nie rywalizowały. Nigdy wcześniej nie czuliśmy takiej niesprawiedliwości jak tu, w Kompong Khleang. Za serca złapała nas sytuacja, w której mama malutkich dzieci zobaczyła, że rozdajemy dokupione na wsi chrupki. Kosztowały może 50 groszy. Na nasz widok pobiegła po drabinie po synka, który prawdopodobnie spał. Zniosła go na dół by miał też swoją chwilę radości i mógł otrzymać od nas upominek.
W drodze powrotnej Samet zatrzymał się przy polu ryżowym by pokazać mi system nawodnień stosowany przy uprawie tych najważniejszych roślin dla Kambodżan. Dziewczyny zostały w tuk-tuku. Po drodze minęliśmy z Sametem wychudzoną krowę. Wszystkie tutaj tak wyglądają. Po kilku minutach spędzonych na polu wróciliśmy na ulicę i z zaskoczeniem odkryłem, że wokół dziewczyn znalazła się ponownie grupka dzieci. Skończyło się na tym, że rozdaliśmy im owoce, które kupiliśmy dla siebie na targowisku. Duża kiść winogron była podsumowaniem tego dnia. Dzieci podzieliły się owocami i rozbiegły z radością. Z ulicy słyszeliśmy jak wołały rodziców czy rodzeństwo by pokazać, co przyniosły. Co ciekawe Lena najgłośniej walczyła o to, by coś znaleźć, by coś jeszcze oddać. Jako jedynaczka nie miała wcześniej raczej takich skłonności Tym razem oddała wszystko, co miała. Łącznie z kredkami zakupionymi dla siebie.
To nie był nasz ostatni przystanek. Zatrzymaliśmy się na jeszcze jednym małym targowisku. Samet zapewnił nas, że tu zjemy dobre, lokalne potrawy. Morze much i ogólny brud nie spowodowały, że apetyt nam zmalał. Zjedliśmy rice noodle, szaszłyczki, naleśniki z warzywami i mięsem, a na koniec nie mogłem odmówić sobie suszonej na kambodżańskim słońcu wołowiny. Okazała się gumowa i praktycznie niemożliwa do pogryzienia. Cieszę się jednak, że ją kupiłem, bo chodziłaby za mną pewnie do dziś . Pozostałe potrawy były naprawdę bardzo smaczne.
Nasza przygoda w Kompong Khleang dobiegła końca. Był to trudny emocjonalnie dzień. Wszyscy zobaczyliśmy świat, jakiego nasze oczy do tej pory nie widziały. Dla Leny na pewno była to lekcja życia, którą ciężko zrobić w ciepłym, przytulnym mieszkaniu. Od zawsze najlepszą lekcją życia jest samo życie.
Dzień skończyliśmy zwiedzając nie widziane przez nas wcześniej miejsca w Siem Reap. Kamienny Most stanowi bramę wjazdową do niezbyt okazałej Rezydencji Królewskiej i stojącej naprzeciw świątyni Preah Ang Chek-Preah Ang Chorm. Na jej plecach znajdują się ogrody Royal Independence. W koronach drzew stojących na placu zaobserwować można dziesiątki, jak nie setki nietoperzy.
Nasz czas na północy Kambodży dobiegł końca. Następnego dnia rano mieliśmy samolot ze Siem Reap do Sihanoukville. Czekał na nas fantastyczny relaks na uroczej wyspie Koh Rong Sanloem.